wtorek, 28 czerwca 2016

57. Geisterfahrer fähren immer allein

Witajcie kochani. Wiem... to był długi czas bez pisania. Najpierw ostatnia klasa liceum. Dzisiaj zakończyłam pierwszy rok studiów. Głęboko wierze, że jeszcze ktoś przeczyta o dalszych losach Billa i Toma. Mogę jedynie przepraszać za nieobecność. Dzisiaj usiadłam i napisałam to w całości.  I pod koniec pisząc słowa pewnej piosenki, którą za pewne znacie, jeśli TH słuchacie, okazało się, że jest to dla mnie bardziej osobiste niż sądziłam. Można powiedzieć, ze sytuacja Billa jest trochu podobna do mojej. Dlatego i odrobinę zmieniła się koncepcja, ale mam nadzieje że tak czy siak się wam spodoba :)

Dedykuję ten odcinek wszystkim, ktorzy choć trochę na niego czekali i nie stracili wiary w to, że się pojawi.

~ Sinni




57. Geisterfahrer fähren immer allein


Obudziłem się nad ranem. Choć może i było to południe, bo zasłony były zaciągnięte, a spod nich widziałem lekkie promyki słońca. Usiadłem na łóżku i rozejrzałem się w tym półmroku po sypialni. Przetarłem oczy. Usłyszałem jakieś głosy z dołu. Piski… Sam nie mogłem skojarzyć, co to. Byłem nagi i bolała mnie głowa, chyba od nadmiaru emocji z dnia wczorajszego… Najpierw ta wiadomość o ciąży, potem ten niewiarygodny sex… Westchnąłem cicho i rzuciłem wzrokiem na swoją walizkę. Cóż, chyba trzeba było się ubrać. Spuściłem nogi na dół i przeczesałem lekko włosy. Nie tęskniłem za długimi.. Ta krótka fryzurka była chyba bardzo potrzebną mi zmianą po tym wszystkim. Teraz… tylko bardziej.
Podniosłem się w końcu i z walizki wziąłem kilka rzeczy. Musiałem w końcu sprawdzić cóż to za dziwne dźwięki dobiegają z dołu. Na palcach przeszedłem do łazienki wziąć prysznic. Nie chciałem by ktoś usłyszał mnie, paradującego nago po korytarzu. W łazience już byłem bezpieczny. Po 15 minutach pod ciepłymi strugami wody oraz kolejnym kwadransie robienia makijażu, byłem gotowy alby wyjść światu naprzeciw. A może to za dużo powiedziane… przynajmniej by zejść po schodach na dół.
Ubrany w czarne rurki i grafitową koszulę schodziłem powoli po stopniach, a piskliwe wysokie głosiki robiły się wyraźniejsze. Po chwili zobaczyłem i owe źródło hałasy, a nawet dwa. Chłopiec i dziewczynka ganiali po salonie bawiąc się w indianinów i strzelając do swojego „wroga” Xsaviera plastikowymi strzałami z małych łuków. Sam Xsav siedział przy stole w otwartej na salon kuchni i czytał gazetę pijąc kawę. Zerknąłem w końcu na zegarek. Było już po 16. Pokręciłem lekko głową, jak mogłem tyle spać?
- Xsavi… - powiedziałem niepewnie, chcąc zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Oczywiście skończyło się to zwróceniem na siebie uwagi przez więcej niż jedną parę oczu. Wpatrywały się we mnie razem cztery. Xsav, dwójka dzieci i pies…
- Dzień dobry, Bill. - Xsav wstał z miejsca, składając gazetę na pół i podszedł do mnie. Pocałował mnie w skroń i objął lekko. - Poznaj moje pociechy. Alison i Benjamin – wyjawił w końcu ich imiona, a dzieci nadal się we mnie wpatrywały. - Już im opowiedziałem o tobie, chodź, zjesz coś. - Zabrał mnie do stołu, nawet nie czekając aż sam się ruszę i podał zupę cebulową. Cóż, w końcu już była pora obiadu.
Jadłem ciepłą zupę dość niepewnie zerkając na dzieciaki, które po moim wejściu straciły śmiałość do zabawy. Nie dziwiłem się, byłem całkiem obcy.
- Odebrałem je z przedszkola, trochę dzisiaj pospałeś. - Uśmiechnął się życzliwie i również patrzył na dzieci, które wycofały się do swojego „obozu” zrobionego po prześcieradłem rozciągniętym na trzech krzesłach i chyba próbowały nie zwracać na mnie uwagi. - Alison ma 4 latka, a Ben 6 – wyjaśnił i spojrzał na mnie.
- Miałeś żonę? - zapytałem, przenosząc wzrok na niego.
- Tak. Clara zmarła półtora roku temu. Ali słabo ją pamięta – dodał. - Benowi do tej pory się śni. Ale myślę, ze najcięższe już za nami, bo... - mówił coś dalej ale moja uwaga skupiła się na czymś innym.
Moje oczy pociemniały. Widziałem w sobie jedno wielkie nieszczęście. Obserwowałem swoje odbicie w lustrze. Moja zmieniona aparycja… mój brak włosów i zmęczoną tym wszystkim twarz.
- Nie chcę tak… - szepnąłem sam do siebie, wybijając chyba tym samym Xsaviera z monologu. Spojrzał na mnie zmartwiony.
- Bill, uważaj, jeśli zaczniesz do siebie mówić, stwierdzę że pomyliłeś lekarzy. - Zaśmiał się lekko.
Odwróciłem wzrok od niego. Poczułem wibracje telefonu w kieszeni i wyjąłem go, pozostawiając jego komentarz bez odpowiedzi. David w smsie prosił o szybki kontakt. Westchnąłem cicho. On mi nic nie zrobił. Geo ani Gustav również, wypadało się z nimi skontaktować.
- Przepraszam cię na chwilę, muszę zadzwonić – powiedziałem do chłopaka i wyszedłem przez drzwi od tarasu na zewnątrz.
Po kilku głębokich oddechach, wybrałem numer managera. Odebrał od razu.
- Bill. Czemu się nie odzywasz? Jak się czujesz? - Od razu zasypał mnie pytaniami, na które nie miałem ochoty odpowiadać. Bo nie chciałem kłamać, chciałem być w końcu wolny od kłamstw. Ale nie mogłem.
- Dobrze, David. Wyszedłem już ze szpitala. Chodzę samodzielnie, chodź lekko utykam – odparłem idąc wzdłuż żywopłotu.
- Kiedy wznawiamy trasę, Bill? Fani czekają, trzeba ustalić kolejne terminy – powiedział.
- David, trasy nie będzie – odparłem krótko. - Ja mam inne zmartwienia. Układam coś w swoim życiu. Nawet jeśli tego nie rozumiesz. Nie musisz rozumieć wszystkiego. Tom bzyknął jakąś laskę. Ponoć jest teraz w ciąży. Uwierz mi, trasa to teraz najmniejsze zmartwienie. - Westchnąłem.
Odpowiedziała mi cisza w telefonie. Głucha cisza. Zerwałem jakąś stokrotkę i obracałem ją w palcach, czekając na jakąś reakcję.
- Jaką ciążę...? - zapytał, a ja po tak długiej znajomości niemal wyobrażałem sobie jak zbladł na twarzy w czasie tej ciszy. Analizował wszystko.
- David, zadzwoń do Toma, on ci wyjaśni jaką ciążę, nie jestem jego chujem, żeby wiedzieć gdzie go wkłada i po co – warknąłem może trochę za bardzo arogancko. Ale nie umiałem inaczej. Gdzieś to we mnie głęboko siedziało.
Zamilkł ponownie. Prawdopodobnie zrozumiał, ze się o coś z Tomem pokłóciłem. Oh, gdyby tylko wiedział…
Zamknąłem oczy i spojrzałem przed siebie. Podszedłem do ciekawie wyglądającej fontanny i usiadłem na brzegu murku. Wszystko tu było idealne, widać w tym było kobiecą rękę. Trochę delikatności w tym całym przepychu. Czy nie czegoś takiego pragnąłem przez te wszystkie lata? Wzdychając cicho nadal czekałem aż David cokolwiek z siebie wydusi. W końcu usłyszałem jedynie tyle, ze do mnie oddzwoni za chwilę. Patrzyłem na całą tą willę. Piękną, zdumiewającą, wręcz godną prawdziwego arystokraty. Pomyślałem o miłości Xsaviera. O tym, że on sadzi, że mnie kocha. Ale ja nie wiedziałem, czy wierzę jeszcze w miłość, czy jestem w stanie pokochać…
Pokręciłem głową. Bardzo nie chciałem, aby to z Tomem tak negatywnie wpłynęło na moje życie, ale jednocześnie nie byłem w stanie powstrzymać tej kaskady zdarzeń, którą przeczuwałem.
Spojrzałem ponownie na dom, potem na własne dłonie, które nosiły ślady blaknących blizn. Katem oka zauważyłem, ze Xsav zmierza w moim kierunku. Uniosłem wzrok i otarłem jedną pojedynczą łzę z policzka.
- Kochanie, co się dzieje? - zapytał, kucając obok mnie.
Spojrzałem przelotnie w stronę słońca i wtedy na niego.
- To nie jest czas dla nas… - odparłem najbardziej pewnym głosem, na jaki potrafiłem się zdobyć. - Ja tu nie pasuję. To mnie przytłacza. To wszystko co się teraz dzieje w moim życiu.
- Wiem, mały, dlatego staram się ci pomóc. - Usiadł obok na fontannie i mnie objął lekko.
Pokręciłem głową na boki zaprzeczając temu.
- To mi nie pomoże… to… - szukałem w myślach jak właściwie dobrać słowa. - Potrzebuje czegoś innego, przepraszam. - Wstałem zdecydowany. - To nie jest czas na nas – powtórzyłem. - Chcę wrócić do Niemiec. Do domu. Tego chcę. - Wsunąłem telefon do kieszeni.


***********

Taksówka przywiozła mnie z lotniska pod sam dom. Wszedłem do środka, rodzice przywitali mnie nie tak szczęśliwi jak powinni być z powrotu syna do domu. Ale tym razem nie przeze mnie. Dowiedzieli się już o wyskoku Toma. Wszystko wiedzieli. Nie umiałem wysiedzieć w swoim pokoju. Nocna burza dawała się we znaki. Bałem się burzy, w dalszym ciągu. Ale teraz nie było nikogo kto by mnie przytulił. Po za tym, może na tyle straciłem szacunek do życia, ze siedzenie w oknie i obserwowanie tej burzy sprawiało mi jakąś masochistyczna przyjemność. Krople spadały… nawet nie uderzały o ziemię. Nie potrafiłem rozpoznać tej ciszy… tego pustego domu. Xsavier powtarzał mi tyle razy, że już ze mnę dobrze, chciał bym zostać… ale ja wciąż czuję się zepsuty… do szpiku kości. Nie nadający się do użytku. Jak maszyna, która dostała wyrok złomowania. Błyskawice włączały i wyłączały światła górujące nad całym miastem. Nic nie działało… „Jestem super, wszystko ze mną w porządku...” mógłbym to sobie powtarzać, ale byłbym idiotą. Mógłbym karmić siebie kłamstwami… że będzie dobrze. Pewnego dnia.

Gdybym tylko jeszcze coś czuł… Gdybym miał jeszcze serce.


 Ci, którzy jadą pod prąd, zawsze są samotni. Teraz jestem jednym z nich...